Sylvania – preludium przed sesją odc. 7

„Roku pamiętnego dwa tysiące pięćset osiemnastego, licząc od narodzin Sigmara Młotodzierżcy, vorgeheima dnia bodaj dwudziestego wtórego smok wielki wyłonił się z czeluści pod Waldenhof i pożogę okrutną na starówce wzniecił. Choć smocza ekskursja trwała jeno ze dwa pacierze sigmariańskie (lub jak kto woli dwa tuziny ulrykańskich), to przecież trzy domy spłonęły, a dwa inne pazurami smoczymi na drzazgi poszarpane zostały. Dech smoczy zadusił lub spalił z sześć osób, zaś ranił kilka tuzinów. Przestraszonych niemal na śmierć nikt nie liczył. Szczęśliwie sługi miłosiernie nam panującej Wielce Miłościwej i Wielmożnej Baronowej Sophie von Walden smoka ubiły lub przepędziły na powrót w lochy podmiejskie”.

Taki zapis może odnaleźć pierwszy lepszy student historii w „Kronikach Sylvańskich”, które pozostają jedną z nieobowiązkowych lektur bodaj na pierwszym roku studiów. Dzieło to, uważane przez większość autorytetów za zbiór legend preimperialnych, apokryfów sigmaryckich czy wreszcie zwykłych konfabulacji braci frederykan z klasztoru waldenhofskiego, wbrew pozorom zawiera wiele ważnych ustępów, które może nie wprost, lecz jednak znacząco sugerują, jak potoczyły się losy uczestników Wyprawy Sylvańskiej.

Kolejne daty następujące po kronikarskim zapisie dotyczącym smoka są niezwykle chaotyczne, enigmatyczne i mało zrozumiałe. Mowa jest o wielkiej, sądowej rozprawie, której o dziwo nie przewodziła baronowa, a prawdopodobnie lektor sigmariański, bowiem przywołuje się postać „wielkiego kapłana”. Pojawia się jednozdaniowa wzmianka o spaleniu Sigisoary i wymordowaniu jej mieszkańców. Gdzieś przewijają się kolejne wieści, anegdoty czy ponure przypowieści, w których nieodmiennie zjawiają się czarne upiory, na równie czarnych koniach. W tym całym galimatiasie nie brakuje nekromancji czy potężnego fenomenu magicznego, którego świadkami ponoć mieli być wszyscy mieszkańcy stolicy Sylvanii.

I wspomina się również o bohaterach naszej historii. Pozostają oni co prawda bezimienni, jakby komuś (mnichom-kopistom od frederykan?) zależało na ukryciu ich tożsamości. Mimo tego autor „Kronik” niestarannie, kilkoma wyrazami zarysował sylwetki „intruzów”  czy też „wagabundów”, którzy stali za większością wydarzeń, które wstrząsnęły Waldenhof. Mowa jest zwinnej, wojowniczej dziewce, zadufanym magiku od siedmiu boleści czy ponurym, młodym wojaku jeszcze  bardziej aroganckim niźli magik. Wreszcie kronikarz wspomina o elfie i jego zielonym, goblinopodobnym potomku.

Szczególnie ostatnia wzmianka zakrawa na absurd, jednakże pamiętajmy, iż stan nauki w początkach XXVI wieku nie był zbyt znaczący. Rządy Heinricha X dopiero miały rozpocząć w Imperium epokę tzw. Złotego Wieku, która zaowocowała na przełomie XXVII/XXVIII wieku znaczącym rozwojem naukowym i technicznym. Współcześni Kyllanowi ludzie nie bardzo wiedzieli, w jaki sposób elfy się rozmnażają, jak wyglądają potomkowie Starszego Ludu etc. Niektórzy wierzyli starymphysiologusom, iż elfy rodzą się jako rośliny, kaczany kapusty, a po kilku miesiącach wypełzają z wnętrza warzywa jako małe, z grubsza humanoidalne, pomarszczone zielone stwory. Stąd pewnie się wzięło powiedzenie: „Człek za młodu jest smykiem, elf głąbem”. Dopiero po kilkudziesięciu latach elfie dzieci miały osiągać dorosłą postać. W ciągu tego czasu ich skóra wygładzała się, a zielonkawy odcień skóry zanikał.

Osobiście uważam, iż Kyllan dzieci nie posiadał, a już z pewnością nie brał ich ze sobą na tak niebezpieczną wyprawę. Jego syn, to nikt inny jak często wspominany Goblin – tajemniczy towarzysz naszych bohaterów. Najprawdopodobniej coś na kształt, maskotki lub zwierzątka, które miało zabawiać bohaterów podczas podróży…

G.D.A. Vies, Wojaże po krainie bogów, nekromantów i demonów, Nuova Imperia,Talabheim 3217, s. 89-90.