Mouse Guard RPG – rodent heroic fantasy

mouse_guard_rpg_cover

Na tę grę ostrzyłem sobie zęby od czasu, kiedy po raz pierwszy przeczytałem jej zapowiedzi, czyli jakoś rok temu. Raz, że znałem mysią serię komiksów Davida Petersena. Dwa, że byłem od niedawna posiadaczem rewelacyjnego Burning Empires RPG (BE) i właśnie szykowałem się do zakupu Burning Wheel (BW). I wreszcie trzeci powód: za szkraba (miałem z 10, może 11 lat) w łapki mi wpadło „Wodnikowe Wzgórze” Richarda Adamsa, które wówczas pokochałem bezgraniczną miłością nieodrosłego od ziemi mola książkowego.  Opowieść o królikach, ich epopei i, jakby nie patrzeć, heroicznych czynach, na długo zawładnęła moją wyobraźnią. Z czasem się dowiedziałem, że heroizm miał źródła w walkach wokół Arnhem i Osterbeek, w których Adams jako spadochroniarz miał okazję uczestniczyć (sam stwierdzić, że sporo ze swych doświadczeń przelał do powieści), ale sympatia do inteligentnych gryzoni pozostała. 

Króliki nadal lubię, a już szczególnie te, które z desperacją wypisaną na pyszczku stawiają czoła po wielekroć liczniejszemu wrogowi (O tak, uwielbiam też Usagiego Yojimbo :)). Myszy co prawda królikami nie są, zarówno daishō jak i naginatą nie władają, ale w serii komiksowej Davida Petersena europejskim, średniowiecznym żelastwem jak najbardziej. Kierują się przy tym czymś na kształt kodeksu rycerskiego połączonego z filozofią muszkietera z powieści Dumasa. Mówiąc w skrócie, są prawdziwymi małymi twardzielami; lojalnymi, futrzastymi sukinsynami z mieczem, toporem czy innym żelaziwem w łapce. Trzeba rzec, że Petersen włożył kupę serca i duszy w postacie Kenziego, Saxona, mojego ulubionego Lieama czy też pozostałych bohaterów swojej gryzoniej sagi heroic fantasy. Zaśmiejecie się, słysząc HEROIC? No jak? Heroic to był Conan walczący z przedpotopowym gadem w  Szkarłatnej Cytadeli, kanibalami w Zambouli czy Piktami za Czarną Rzeką, ale myszy? Małe gryzonie, które zwykle spieprzają, gdzie pieprz rośnie, na sam widok zagrożenia? Nie u Petersena. Tutaj gwardzista z Mysiej Straży toczy śmiertelną walkę z lancetogłowem mlecznym lub stara się uratować przyjaciela z pazurów puchacza wirginijskiego, który przerasta go kilkunastokrotnie. Walczą, bo muszą, bo jak mówi motto mysiej straży:

It matters not what you fight but what you fight for!

I w pewien sposób jest to myśl przewodnia wydanego w tym roku podręcznika RPG bazującego na komiksach Davida Petersena. Liczy się to, o co walczysz.

Gracze, jak można się domyślić, wcielają się w członków Mysiej Straży (Gwardii?), której zadaniem jest strzec mysiej społeczności zamieszkałej na tzw. Terytoriach przed wszelkimi niebezpieczeństwami, a tych przecież w życiu myszy, będącej dość nisko w łańcuchu pokarmowym, nie brakuje. Wystarczy poszperać w podręcznikach od biologii, jakie zwierzaki żywią się małymi gryzoniami: węże, lisy, borsuki, łasice, sowy, a jak trzeba to i wilki, rosomaki etc. Cholera, nawet durna latająca wiewiórka gustuje w małych myszątkach! Do niebezpieczeństw dorzućmy warunki atmosferyczne (błoto dla człowieka jest uciążliwe, dla myszy może być przeszkodą nie do przebycia), dziką przyrodę i wreszcie inne myszy, które nie zawsze lubią Mysią Straż z Lackhaven. Dlatego być Strażnikiem to zarazem wielka odpowiedzialność jak i zaszczyt. Tylko najlepsi otrzymują płaszcz Straży we właściwym dla siebie kolorze (jak by to powiedziano niegdyś: tylko jednostki o właściwym kręgosłupie ideologicznym ;)). 

Gdybym miał określić konwencję gry, to chyba najprędzej odwołałbym się do fantasy (nie lubię udziwnień genologicznych typu animal fantasy). Mimo że magii tutaj nie uświadczysz, to domyślne wyzwania, jakie MG stawia przed bohaterami są typowe właśnie dla tego gatunku, ze szczególnym naciskiem na jej heroiczną odmianę. Niemal na każdym kroku autorzy podręcznika podkreślają trudności, jakie napotykać będą mysi wojownicy, starając się wypełnić misję. Może mały Saxon czy Lieam nie wyglądają na Conana, ale powiedzcie mi w ilu systemach normalnym jest, że podczas misji całkiem normalne może być mierzenie się z przeciwnikiem, który jest dla ciebie prawdziwym gigantem, cholerną Godzillą czy innym King Kongiem? W Mouse Guard to może być dość częsty przypadek. 

Typowa dla fantasy jest również sceneria, która wydaje się być klasycznym średniowieczem (te małe, mysie cholery budują mury wokół miast, wykuwają miecze, nie ma mowy o onagerach czy frondibolach, ale może w jakimś dodatku coś się pojawi? ;)).

Mechanika jest wzorowana na Burning Wheel, choć z pewnością uproszczona. Choćby dla porównania, o ile w BW mamy kilkanaście manewrów (bodajże 12 w walce wręcz), w BE już tylko 9, to w Mouse Guard jest ich tylko 4, w dodatku są one uniwersalne dla każdego typu konfliktu (walka, bitwa, spór, dyskusja, pościg, ba! nawet wszelkiego typu zawodu, chociażby kucharskie :)). W teorii wszystko wydaje się klarowne i jasne, ale przyznaję, że jeszcze nie miałem okazji tego przetestować w praktyce. Poczytując APeki w większości przypadków spotkałem się raczej z pozytywną reakcją.

Również samych cech, którymi jest opisana nasza mysz nie ma zbyt wielu, bo zaledwie 3 podstawowe (Health, Will, Nature) plus dwie dodatkowe, określające zasobność i znajomości postaci. Do tego należy doliczyć umiejętności, których początkowo nasza postać posiada kilka, a maksymalnie może mieć 24 (choć uważam po przeczytaniu zasad rozwoju postaci, że zdobycie tylu skillów wymaga dość długiej gry). Oprócz tego określamy dla postaci Belief (wiarę, przekonanie), Instinct oraz dla każdej z misji Goal (cel), które pełnią dość ważną rolę z punktu widzenia zasad.

Sama mechanika, jest oparta na rozwiązywaniu konfliktów, ale to raczej nic zaskakującego dla tych, którzy choć co nieco słyszeli o BW i BE. Podczas wszelakich rzutów gracz posługuje się tylko kostkami sześciennymi, licząc w każdym rzucie ilość sukcesów (czyli rzut 4-6).  Pewien problem mogą wywołać konflikty, podczas których określamy, jakie chcemy wykonać akcje (actions). Ale biorąc pod uwagę, że owych akcji jest zaledwie 4, a na karcie postaci wszystko jest pięknie podane w formie ściągawki, po jednej sesji gracze powinni chwycić zasady. 

Dużemu uproszczeniu (względem BW i BE) uległo również określanie poziomu zdrowia postaci. Nie ma rozliczania punktowego, lecz kilka stanów, w których może znajdować się bohater: Zdrowy, Głodny/Spragniony, Wściekły, Zmęczony, Ranny i Chory. Jak dla mnie w przypadku takiej a nie innej konwencji, bardzo rozsądny wybór (jakoś nie widzi mi się rozliczanie u odgrywanej myszki abstrakcyjnych punktów żywotności). 

Pod względem struktury sesji Mouse Guard daleko odeszła od swoich poprzedniczek. Nie ma takiego poziomu skomplikowania, podziału na sceny, manewry, fazy etc. co  w Burning Empires. Natomiast każda misja (czyli po naszemu przygoda) dzieli się na Turę Mistrza Gry (GM’s Turn) i Turę Graczy (Player’s Turn). W pierwszej MG realizuje założoną przez siebie fabułą. Kiedy ta zakończy się oddaje pierwsze skrzypce graczom, który wedle wyraźnie określonych w systemie zasad mają możliwość w pewien sposób wpływać na ciąg dalszy opowieści. Rzecz jasna MG zachowuje kontrolę nad światem i pod tym względem MG jest dużo bardzie tradycyjną grą fabularną niźli BE.

Co natomiast budzi moją wątpliwość? Proponowane w podręczniku misje (trzy przykładowe) mają służyć za wzorzec. Tymczasem wydają się dość krótkie. Przeszperałem forum BW i faktycznie, większość MG stwierdza (po poprowadzeniu któregoś z tych scenariuszy), że sesja skończyłaą się po dwu godzinach. Jak dla mnie dość krótko, ale z teoretycznego punktu widzenia nic nie stoi na przeszkodzie, by wydłużyć projektowany scenariusz. Same misje tworzone są w zarysie, co z pewnością może być zaletą, jeśli jako MG nie masz zbyt wiele czasu, by przysiąść nad nadchodzącą sesją.

I na koniec może co nieco o oprawie graficznej. Gra wydana jest świetnie: twarda oprawa, kredowy papier, pełen kolor. Strony barwą przypominają stare kroniki bądź foliały, co idealnie wpisuje się w przyjętą konwencję. Wszystkie ilustracje (a jest ich dość dużo)  są autorstwa Petersena. Część żywcem przeniesiono z komiksu, ale nie brakuje też oryginalnych. Ogólnie idealnie oddają klimat gry, a z mojego punktu widzenia (czyli MG) mogą posłużyć za inspirację podczas sesji. 

Dla kogo więc to jest system? Trudno rzec. Z jednej strony jest na tyle prosty, że zagrać w niego powinni nawet bardzo młodzi gracze. Z innej jego prowadzenie wymaga naprawdę dość dużej elastyczności i pomysłowości, a także (chyba) doświadczenia. Z pewnością Mouse Guard może być świetną propozycją dla graczy, którzy przywykli do klasycznych erpegów ze standardowymi rolami gracza i MG, a których Mistrz Gry zamierza z jakichś tam swoich mrocznych powodów zachęcić do grania w coś odmiennego (wzdragam się przed określeniem Indie RPG :D). Gra o myszach może też stanowić miłą zmianę po WFRP, Monastyrze etc., choć i tutaj nie zabraknie konfliktów i trudnych wyborów. 

Tak czy inaczej system jest na pewno ciekawy, z prostą lecz niebanalną mechaniką (ale tę ocenię dopiero „w praniu”). Przyjęta konwencja oddziałuje na wyobraźnię. Jest coś zachwycającego w wizji małego futrzaka z krótkim mieczem, który rzuca się do ataku na łasicę. 

Kiedy teraz patrzę na okładkę Mouse RPG, widzę króliki z Wodnikowego Wzgórza… i straceńców spod Arnhem. 

Ten odcinek Lisiej Nory sponsorował Basil Poledouris z Conanem Barbarzyńcą oraz Royal Grolsch Holland. :)

Flesh + Blood

flesh_and_blood

Zachmurzone niebo zasnuwają dymy. Kamera powoli zjeżdża, ukazując miejskie  mury wstrząsane eksplozjami oraz szańce, na których co i rusz grzmią armaty. Wybuchy wyrzucają w powietrze ciała kanonierów, oddziały najemników szykują się do ataku na bramę. Przyjmują komunię, by chwilę później na wąskich, miejskich uliczkach wyrzynać obrońców. 1501 rok, Zachodnia Europa. Początek XVI wieku, przełom średniowiecza i renesansu.

Taką sekwencją rozpoczyna się „Ciało i Krew”,  film Paula Verheovena z 1985 roku. Znaczący tytuł po zerwaniu metaforycznej zasłony znaczy niewiele więcej niż „Seks i Przemoc”, znak rozpoznawczy twórcy „Robocopa” i „Nagiego Instynktu”. Faktycznie, obietnica ukryta w tytule spełnia się całkowicie.

Grupa najemników, wielobarwna hałastra dowodzona przez Martina (fantastyczny Rutger Hauer) zostaje oszukana przez swojego mocodawcę, księcia Arnolfiniego. Prowadzeni wizjami na wpół szalonego ex-księdza a zarazem kompana porywają narzeczoną Stevena, młodego syna Arnolfiniego i ukrywają się w potężnym zamku. Jak wiadomo, krew nie woda, a Steven, choć większość czasu spędził na uniwersytecie, studiując zakurzone foliały, nie bez kozery nosi spodnie. Dość szybko dochodzi do konfrontacji pomiędzy doświadczonym wojakiem a świeżo upieczonym scholarzem. 

Nie, nie fabuła jest zaletą tego filmu. W zasadzie jest ona jedynie pretekstem, by ukazać czasy wojen włoskich. Brawne, fascynujące, ale i pełne okrucieństwa. Verhoeven nawet na chwilę o tym nie zapomina. Miłość Agnes i Stevena budzi się u stóp gnijących wisielców, dżuma dymieniczna pustoszy okoliczne tereny, dotytkając nie tylko najemników, ale i Hawkwooda – kapitana wojsk Arnolfiniego. Żołnierze to niezdyscyplinowana banda, prawdziwa plaga ówczesnej epoki. Naturalizm pełną gębą, ale nie spod znaku „Piły” czy innej hollywoodzkiej makabreski, lecz umiejętnie dozowany. Dzięki niemu widz może przenieść się w czasy, kiedy śmierć była czymś zwykłym i powszechnym. Kiedy ludzie mówili: Ego morior – Ja umieram, wiedząc, iż każda chwila zbliża ich do nieuchronnego końca. Toteż żyli pełnią życia. Nie wiem, czy Verhoeven czytywał Freuda, ale ucieleśnił ideę Erosa i Tanatosa. fleshblood1_resizeMiłość i śmierć. Cielesność i duchowość żarliwej, choć dla nas specyficznej wiary bandy najemników Martina. Ta pobożność ukazana jest także za pomocą obrazu. Oto Kardynał w pewnej chwili Martina na tle płonącego koła od wozu, niczym świętego. To tylka jedna z prostych, choć niezwykle nośnych i wyrazistych metafor w tym filmie.

Kolejnym atutem tego dzieła są bohaterowie. Rzadko kiedy spotkałem się z tak przekonującym obrazem ówczesnego żołdaka. To tak jakby zekranizowano „Średniowiecznych najemników” Williama Urbana (swoją drogą godna polecenia książka). Martin i jego kompani to postacie z krwi i kości, a nie papierowe żołnierzyki. Targani emocjami, lojalni wobec siebie aż do samego końca, ale jednocześnie prostacy, łajdacy i zwyczajni dranie. I kogo tutaj nie ma, twardzi jak stal rębajłowie (m.in. Brion James w roli Karsthansa), upadły ksiądz przezywany Kardynałem, markietanki, a w zasadzie dziwki, młody chłopak, który bierze udział w walce na równi ze starymi, lecz chwilę wcześniej jest łajany przez matkę (jedną z hmmm… markietanek) jak zwykły dzieciak. Na tym tle wyróżnia się Martin. Rutger Hauer stworzył kreacją na miarę swoich największych dokonań (taaaaak, oczywiście myślę o Royu Battym :)) – krwistą, pełną uczuć, żywą i dynamiczną. Równie ciekawa jest postać antagonisty – Stevena Arnolfiniego. Młody fascynat dokonań Leonarda da Vinciego, absolwent uniwersytetu, który brak doświadczenia nadrabia inteligencją i zdobytą wiedzą (scena ataku na zamek przy użyciu pomostu szturmowego jest jedną z ciekawszych w filmie). 

fleshandblood10_resize

Trzeci wierzchołek miłosnego trójkąta, Agnes (Jennifer Jason Leigh) nie jest jedynie bezwolną ofiarą tudzież nagrodą dla zwycięzcy. Choć młoda i niedoświadczona tak naprawdę jest utalentowaną manipulantką. Jest uczuciowo rozdarta niczym bohaterka odgrywana przez Ingrid Bergman w „Casablance”, pozostając przy tym o wiele aktywniejszą postacią. Zafascynowana Martinem, a jednocześnie zakochana w Arnolfinim, potrafi dostosować się do sytuacji, a nawet w pewien sposób przejąc kontrolę nad nieprzewidywalnymi najemnikami. 

Rónież od strony historycznej trudno coś zarzucić filmowi. Choć jest to kino przygodowe, to widać drobiazgowość w odwzorowaniu strojów, uzbrojenia, scenografii, a przede wszystkim klimatu. Można odnaleźć także nawiązania do postaci histporycznych. M.in. kapitan najemników nazywa się Hawkwood, tak samo jak słynny dowódca XIV wiecznej „Białej Kompanii”. Zresztą wojacy zdobywający bezimienne miasto na początku filmu, to swoiste połączenie bandziorni najemnej Johna Hawkwooda i niemieckich landsknechtów, którzy w 1525 wklepali pod Pawią Francuzom, po raz kolejny udowadniając żabojadom, że wojaczka to raczej nie jest ich domena. 

2j3lma0_resize

Całość podkreśla wyborna ścieżka dźwiękowa Basila Poledourisa (twórcy muzyki do obu „Conanów”), nawiązująca do Złotego Wieku amerykańskiego kina. Pompatyczna (kto oglądał „Conana” ten wie, na co stać Poledourisa :)), pełna fanfar, głośna, przejmująca i naładowana emocjami. Wymarzona jako tło muzyczne do sesji WFRP.

Podsumowując. Kawał świetnego kina, dobrego autorstwa, okraszonego niezłą muzyką. Dodajce do tego naprawdę fajny klimat. Świat nie jest czarno-biały, nie ma tutaj podziału na dobrych i złych. Jak dla mnie pozycja „must see” dla warhammerowców wszelkiej maści. Najemników z „Ciała i Krwi” można żywcem przenieść do Starego Świata. Ba! Scenariusz filmu spokojnie może posłużyć za inspirację do wyjątkowo krwistej i dynamicznej przygody. 

TRAILER

Horror w Orient Expressie – po raz przedostatni, znów…

Coś trudno nam skończyć kampanię. Albo zapanowała zapaść intelektualna na sesji (niski biorytm czy co?), albo tak nam fajnie razem. 

venice-simplon-orient-express

MG: Madzia

Postacie (przedstawienie pierwszych trzech w poprzednim wpisie):

Tyberiusz Wolfing 

Sebastian Schwartz

Angus McBride

 

Na tej sesji pojawili się także, nieobecni ostatnio:

pania Tamara – Rosjanka, kusicielka i poprzedniczka dzisiejszych call-girls , w skrócie dama do towarzystwa. Spokojna, zrównoważona, lecz niekiedy wredna niczym stado wściekłych bizonów.

pan Custer – Amerykanin, ale Teksańczyk, czyli taka mieszanina nowobogactwa, machoizmu i zwykłęgo redneckostwa :). Głośny, zadziorny pilot, bohater Wielkiej Wojny (bla bla bla…).

No i sprawdziły się moje podejrzenia. Im dalej pociąg jechał, tym bardziej Makryat był zaniepokojony naszą obecnością. On, a raczej jego poplecznicy, bo niestety nie był sam, uderzyli podczas tej sesji kilkukrotnie. Byli zawzięci i zdecydowani, ale niezbyt skuteczni. Dość rzec, ze owszem wokół nas zaczęli ginąć ludzie, lecz nam się jeszcze nic nie stało (póki co :)).

Po słownym starciu z kierownikiem pociągu i przechwyceniu przez Sebka treści telegramu, który kierownik wysłał, zdecydowaliśmy dokłądnie obserwować wsiadających na stacji w Svilengradzie pasażerów. Wedle telegramu, to właśnie tam miał się ktoś dosiąść do SOE, czyli naszego drogiego Simplon Orient Expressu. 

605a-06m

Niestety obserwacje niewiele przyniosły, mało tego zaginął sam kierownik pociągu. Szczególnie prawdopodobne wydały się dwie możliwości. Raz, że jednak był Bogu ducha winien i Makryat go sprzątnął. Albo… no właśnie ukrył się, by działać nadal na naszą szkodę. Krótko potem sytuacja zrobiła się krytyczna. Drugi pasażer, przedziału Tyberousza – tenor Luigi Martinelli został rankiem znaleziony martwy w swoim łóżku. Najprawdopodobniej uduszono go. Wszystko wskazywało na to, że Makryat zaczyna się denerwować. Czemu Martinelli? Dzień wcześniej Tyberiusz zamienił się z denatem łóżkami. Pytanie tylko, jakim cudem morderca pomylił Tyberiusza z Martinellim, który z pewnego dystansu i w nocy prędzej byłby pomyloy z wyrzuconym na brzeg wielorybem niż z chudym jak szczapa Tyberiuszkiem.

Dla mnie powód był jeden, Makruat uśmiercił Marinelliego na odległość, czarem, rytuałem, cholera wie czym i niestety doszło do fatalnej dla Włocha pomyłki.

Ale to nie koniec. Nasze nieporadne śledztwo co prawda nie wskazało nam, gdzie lub jako kto ukrywa się Makryat, lecz widać wystarczająco zaniepokoiło cholernego kebaba, by dalej próbował nam szkodzić. Dowodem tego mogła być interwencja policji, która przeszukała nasze bagaże, bowiem okazaliśmy się być „problematycznymi pasażerami” (no fakt, grzecznymi chłopcami po tylu przejściach to raczej nie jesteśmy).

Kolejnego dnia podróżowaliśmy już przez Jugosławię, która pozostała w naszych wspomnieniach jednymz wielu koszmarów. Jak się okazało koszmarów, które znów dały o sobie znać. Raz, że po raz kolejny dostrzegliśmy biegnącą daleko pod lasem chatkę na kurzych nóżkach (a raczej cholerny szałas na gigantycznych nogach zmutowanego drobiu!). Dwa, jej właścicielka wsiadła w Belgradzie do pociągu (w postaci dystyngowanej, starszej pani), wyraźnie się nami interesując. Tak, Baba Jaga ma do nas jakieś pretensje i chyba da nam jeszcze popalić. Widać nie lubi, jak jej obiad ucieka z pieca.

Jeśli dodamy do tego watahę wilków pędzącą przez kilka kilometrów wzdłuż pociągu, to wyjdzie, iż zaczyna się o nas upominać nasza bogata przeszłość.

205-02m

A przecież i to nie koniec. Oto Sebastian, śledząc pismaka,  z którym mieszkał w przedziale, dowiedział się o mającym się odbyć spotkaniu jednej z pięknych dam podróżujących w pociągu (La Donny del Gardy) z tymże właśnie dziennikarzyną, niejakim Gatlingiem. W czasie tegoż spoktania Gatling został ciężko raniony przez Donnę, a próbujący zatrzymać kobietę Sebastian mało nie zginął zagryziony przez jakąś małą bestyjkę na usługach kobiety.

Kiedy moja postać wpadłą do przedziału ujrzała już tylko, jak dziewczyna wyskakuje w sukni (!) przez okno i bardzo zwinnie wchodzi na dach pociągu. Kimże by był Angus, gdyby nie rzucił się w pościg. Podpity, ociężały wywlekł się na dach i ruszył za babą, która gnała niczym łania w kierunku lokomotywy. Chcąc ją zatrzymać Angus wystrzelił, trafiając kobietę z Colta .45. Potężny pocisk zaledwie zachwiał delikatną uciekinierką! Dopiero po czwartym trafieniu (bagatela, ok. 40 obrażeń!) spadła z pociągu martwa.

W tej chwili pragnę podziękować w imieniu Angusa Tyberiuszowi, który pociągnął za hamulec bezpieczeńśtwa, kiedy moja postać jeszcze byłą na dachu. Dzięki temu Angus mógł nauczyć się latać i w konsekwencji poważnie poobijać!!!

Oględziny zwłok Donny wykazały dość makabryczną rzecz, pod jej skórą (!) ukrywał się jakiś cholerny Turek, pewnikiem jeden z przydupasów Makryata!

W tym momencie skończyliśmy sesję nieco wcześniej na prośbę MG. Udajemy się właśnie do wagonów bagażowych, przypuszczając, iż tam może znajdziemy naszego Turka.

Ja na sesję nie narzekam. Bawiłem się jak zwykle dobrze. Offtopy poza grą jakby mniej obecne były, ale zdecydowanie przeszkadzało mi rozgrywanie przez niektóych (Tyberiusz i Custer) dziwacznych scen, które nic nie wnosiły do sesji (po cholerę Tyberiusz polazł do Gatlinga i groził mu bronią, nie wiem!), a tylko spowalniały bieg wydarzeń i utrudniały pracę nad głónym zadaniem. W ogóle współpraca i sklecenie wspólnej aklcji stało niemal niemożliwe. Jakby każdy grał na swoją stronę. Wieszczy to wyjątkowo widowiskowe zakończenie kampanii. I wyjątkowo bolesne dla nas.

Horror w Orient Expressie po raz przedostatni – miniraporcik z sesji

W zasadzie na blogu wspominałem raz czy drugi, że równolegle do innych projektów ciągniemy Zew Cthulhu, a konkretnie „Horror w Orient Expressie”. Kampania zaczęta bagatela prawie dwa lata temu, choć przez jakiś czas wstrzymana ze względu na odwiedzanie innych światów RPG, wróciła do łask zaraz po tym, jak skończyliśmy „Nocturnum”.

1486

Orient Express w lipcu 2007, moje miasto

 

MG: Madzia

Postacie:

Tyberiusz Wolfing – archiwista, kancelista, onani… pardon, antykwariusz. Tajemniczy mężczyzna o mrocznej aparycji 30letniego Johnny’ego Deppa, okazujący wszędzie miłość do starożytnych książek, oprawionych w skórę (nierzadko ludzką) foliałów, ksiąg pełnych makabrycznych iluminacji i miniatur. Na co dzień swobodny i miły kompan, który znika znienacka po to tylko, by popaść w jakieś kłopoty, z których trzeba go potem wyciągać (mój punkt widzenia).

Sebastian Schwartz – dziennikarz w średnim wieku poczytnego i szanowanego periodyku „Boston Globe”, w którym odpowiada za dział rozrywki i sensacji (tak, układa krzyżówki :)), czasem fotografuje. Zwykle istoty z Mitów. Ciągle grozi, że zdjęcia pokaże przygodnym pasażerom. Czasem groźby realizuje. Wredny, cyniczny, złośliwy, okrutnie natrząsający się z poczynan innych ;). Aha od ostatniej sesji psychopata z fetyszystycznym podejściem do broni palnej (z naciskiem na strzelby).

Angus McBride – postać piszącego te słowa, dawniej bokser, ex-glina z Bostonu, obecnie prywatny detektyw. Wielki chłop z lekką nadwagą, ukierunkowany raczej na fizyczne aspekty interakcji, od tych intelektualnych raczej stroniący. Czasem nerwowy, na co dzień miły i ujmujący, o sympatycznej aparycji zlanego boksera lub szeregowego członka bandy Dillingera. Od ostatnich, strasznych przejść w Czerwonym Meczecie zmaga się z alkoholizmem. 

 

Poprzednia sesja zakończyła się drugim już pochwyceniem przez Turków z sekty Bezskórego całej naszej ferajny. Trza przyznać, że na własną prośbę daliśmy się załatwić. Za pierwszym razem, podczas odwiedzin pewnego cmentarza po azjtayckiej stronie Konstantynopola, doskonale wiedzieliśmy, że leziemy w pułapkę. I poszliśmy. Jak idioci. Za drugim razem jak wyżej wymienieni idioci daliśmy się podejść, tej świni Mehmedowi Makryatowi (oby nasi przodkowie i potomkowie naszczali w jego łoże, bo my osobiście urwiemy mu łeb i zasadzimy w inną część ciała).

Sesja rozpoczęła się z chwilą, gdy zostaliśmy sami w celi z profesorem Smithem pozbawionym bagatela nóg, rąk i oczu (odpowiedź naszej MG na sugestię, że jest konający: „Nie jest umierający, on tylko nie ma nóg, rąk i oczu”). 

Uciekliśmy dzięki mojemu paskowi od spodni (prowizoryczny wytrych z klamry) i szczątkowym „ślusarskim” umiejętnościom Sebastiana. Krótko potem wybuchło zamieszanie. Z zewnątrz meczet zaczęły szturmować oddziały policji sprowadzone przez ambasadora Rutheforda, od środka tajemnciza zjawa, zwana Łopoczącym Człowiekiem wywołała panikę wśród kebabów. Tę samą zjawę zaczął udawać nasz kochany Tyberiusz zarzuciwszy na siebie wygarbowane ludzkie skóry! No comments :).

Uratowani od niechybnej śmierci (wraz z nieobecnymi postaciami Grześka i Beaty, czyli rosyjską prost… damą do towarzystwa oraz teksańskim pilotem) zostaliśmy przetransportowani do ambasady brytyjskiej, gdzie Rutheford zaopatrzył nas w broń i dokumenty stwierdzające, iż jesteśmy wiernymi przyjaciółmi Imperium Brytyjskiego (he he!)

Tego samego dnia wieczorem weszliśmy na pokład Orient Expressu, którym Mehmed Makryat miał się udać do Londynu, by odprawić jakowyś mroczny i nieodzownie bluźnierczy rytuał. I my temu mieliśmy zapobiec. Sprawa nie była prosta. Z masakry w Meczecie wydostało się kilku kebabów z sekty, więc Makryat z pewnością został ostrzeżony, że idziemy jego tropem. Mając swoje umiejętności przybierania (dosłownie) skóry innych ludzi, miał nad nami przewagę. My musieliśmy go wpierw wykryć, on z marszu mógł sabotować nasze działanie, do czego zresztą szybko przystąpił.

Kolejnym problemem okazał się brak wolnych przedziałów. Toteż zajęliśmy miejsca w tych, w któych byli już pasażerowie. Moja postać zamieszkała z jakimś angielskim wymoczkiem o urodzie Clarka Gable’a, który dość szybko zaczął udawać wielkiego wojaka, awanturnika i myśliwego. Sebastian dostał do pokoju sępa dziennikarskiego rodem z jakiegoś brukowca, a biedny Tyberiusz włoskiego tenora z przerostem brzucha i ego. Zapowiadała się ciężka podróż.

Początek naszej podróży spędziliśmy na interakcji z pasażerami. Nasi „współspacze”, baron z małżonką, dama zimna jak lód, przerażony konduktor czy posepny kierownik pociągu. Każdy może być Makryatem. Cholerny kebab już raz zaatakował, zatruwając wodę mineralną Sebastiana. Szczęśliwie zatruł się nią pismak (niestety nie zszedł :)). Wnioski z tego wydarzenia płyną dwa: trzeba być czujnym, od wody mienaralnej lepsza jest whisky. Dzielny Angus McBride oba wprawadza  życie.

 

Orient Express w lipcu 2007, moje miasto

Orient Express w lipcu 2007, moje miasto

 

 

Sesja jak zwykle sympatyczna. Kameralna, we wspaniałym towarzystwie, na luzie. Odpowiednio podniesiony poziom napięcia i, co dużo mówić, agresji (niech ja dorwę tego cholernego kebaba!!!) Coś co lubię. Nie rozegraliśmy zbyt wiele, gdyż mieliśmy przerwę (Damian odwoził żonę, która po raz pierwszy w życiu widziała RPGi w akcji i pewnie wpadła w panikę, widząc bandę psychopatów w akcji :))

Poza tym mamy z Damianem tendencję do offtopowania. Staram się walczyć z tym niecnym procederem w sobie. Dlatego prośba Madziu, jak coś to sygnalizuj, że Ci przegadujemy za dużo.

Lisia nora na blogboxie.

Akcja pimpowania udana :). Dziś (chyba) Norę dodano do zaakceptowanych na blogboxie . I fajnie. Kto głosował, ten wiem, żem mu wdzięczen bardzo :).

Przy okazji pozwolę sobie zachęcić do odwiedzin na kilku innych blogach umieszczonych na BB, a któe dotyczą RPG (w różnych przejawach tejże rozrywki):

Barłóg

P.O.G.R.O.M.

The Shadow of Yesterday

4D&D

Jeśli kogoś, coś pominąłem, to przepraszam. 

Pozdrawiam.

Ps. Szlag, i ktoś mnie wrzucił do gier komputerowych. Nie może być za piękne.